Reklama

Marek Chojnacki: – Gdybym urodził się w Anglii, byłbym ustawiony na całe życie

redakcja

Autor:redakcja

06 lutego 2012, 10:50 • 19 min czytania 0 komentarzy

– Wielu osobom wydaje się, że skoro w ekstraklasie jest hojny sponsor Canal Plus, to wystarczy do ekstraklasy się dostać i będzie z górki. Kluby, które grają w pierwszej lidze, często zapożyczają się na duże kwoty, żeby tylko wejść do elity, bo wtedy rozwiążą się wszystkie problemy. Bzdura! Wystarczy, że w ekstraklasie coś pójdzie nie tak i zaraz bierze się kolejne pożyczki. Spójrzmy na to, co dziś dzieje się z Odrą czy Polonią Bytom. Nie może być tak, że 70-80 procent budżetu klubu ekstraklasy stanowią wpływy z Canal Plus. Jeżeli nasza liga ma jakoś wyglądać, to proporcje powinny być odwrotne – mówi w rozmowie z Weszło Marek Chojnacki, legenda ŁKS, rekordzista pod względem ilości występów w ekstraklasie.
Podobno może pan wrócić do ŁKS.
Zawsze, gdy mówi się o nowym trenerze ŁKS, to siłą rzeczy wymienia się moje nazwisko. Wyczytałem w prasie, że byłem jednym z trzech kandydatów, ale odpadłem przez swój stan zdrowia. Rzeczywiście, miałem jakiś czas temu pewne problemy, ale jestem już po rehabilitacji i czuję się dobrze. Zapewniam jednak, że z władzami klubu nie rozmawiałem.

Marek Chojnacki: – Gdybym urodził się w Anglii, byłbym ustawiony na całe życie

Pół roku temu miał pan zawał.
Dokładnie 8. września. Wróciłem akurat z dwutygodniowego stażu w Twente Enschede i następnego dnia poczułem się źle. Czułem też jakieś drapanie w gardle i myślałem, że to coś z gardłem. Okazało się, że takie występują objawy przy zawale. Nic wcześniej nie wskazywało na to, że mogę mieć jakieś problemy, ale choroba nie wybiera. Lekarz stwierdził, że to serce i potrzebny jest zabieg koronografii. Wyszło, że główną aortę mam zwężoną w 85 procentach i trzeba założyć stent. Kilka dni temu wróciłem z sanatorium, lekarz po wynikach badań powiedział, że jestem jak nowonarodzony.

Może pan wrócić na ławkę? Ostatni taki przykład w Polsce to chyba Bogusław Baniak.
Pytałem doktora, co mogło być przyczyną zawału, ale nie wiedział. Przez kilka lat mogły się nawarstwiać różne sprawy, do tego doszedł stres, ale przecież wszyscy żyjemy w stresie. Jednym z czynników mogło być to, że zaniechałem ruchu fizycznego, brakowało mi jakiejś adrenaliny, a wtedy akurat pojechałem do Holandii. Zawał to nie koniec świata. Trener Liverpoolu też jest po takich przejściach, dziś pracuje normalnie. Lekarze nie widzą żadnych przeciwwskazań.

Ale gazet, donoszących o kolejnych fatalnych wieściach w ŁKS, czytać pan chyba nie powinien. Dla świętego spokoju.
Trochę w tym klubie przeżyłem, jako piłkarz i trener, więc obojętny mi na pewno nie jest. Jak grałem w ŁKS, to też mieliśmy problemy. Był mocny skład, ale nie mogliśmy niczego osiągnąć. Mieliśmy podobne warunki do Widzewa, ale nie byliśmy w stanie przełamać jego hegemonii. I do tego wicemistrzostwo, które zdobyliśmy po wielu latach, a w końcu i tak nam je odebrali. Jedyne, co nam się udało, to europejskie puchary. Co prawda przegraliśmy z Legią w finale Pucharu Polski, ale oni wygrali ligę – to była nasza przepustka.

Dziś każdy życzyłby sobie takich zmartwień.
Nie było wtedy problemów z pieniędzmi, wypłatami czy bazą treningową. O nic nie trzeba było się martwić. Jedynym zmartwieniem był brak sukcesów. Dziś nie ma ani wyników, ani pieniędzy, ani infrastruktury. Od ponad dekady mamy totalną huśtawkę nastrojów. Spadek, bliski kolejny spadek, przyjście Daniela Goszczyńskiego, upragniony awans, brak licencji. Co dzień, to inny humor.

Reklama

Jak to dziś wygląda?
Wbrew pozorom, sportowo tragedii nie ma. Po pierwsze, ŁKS jest w ekstraklasie. Po drugie, jest nad strefą spadkową. Zostało trzynaście kolejek do końca, wystarczy utrzymać pozycję. Nikt tutaj nie musi gonić, nikt nie ma noża na gardle. Pod kątem organizacyjnym wygląda to jednak koszmarnie. Pół roku po awansie mówi się o ogłoszeniu upadłości. Brak słów.

Dokonał pan już przelewu?
Jakiego przelewu?

Wpłaty na konto „Ratujmy ŁKS”.
Zrobić przelew to nie sztuka. Ja chciałbym pomóc bardziej. Przekopałem ostatnio swoje osobiste rzeczy i jedną z najważniejszych pamiątek wystawię na aukcję.

Śmieszy pana taka zbiórka?
Różne są metody. Jak to pomoże uratować klub, to w porządku. To trochę tak, jak ze zdrowiem – ciągle płaci się składki, ale zdarzają się poważne choroby i gdy potrzebna jest prawdziwa pomoc, to wielkie państwo z wielkimi możliwościami nie jest w stanie nikomu pomóc. Wtedy robi się zbiórkę na operację… Spółka ŁKS powinna być tak zarządzana, żeby właściciele nie zrobili sobie kuku. Bo nagle okazało się, że nie ma środków na wypłaty i trzeba ogłosić ogólnonarodową zrzutę. Środowisko powinno sobie pomóc, ale na zbyt wiele bym nie liczył.

Plan jest taki, żeby zebrać dwa miliony złotych.
Mam pewien pomysł – wypuśćmy już dziś karnety na rundę wiosenną. Niech kupią je wszyscy, od prezesa, przez byłych piłkarzy, po zwykłych kibiców. Wiem, że wcześniej tych karnetów sprzedawali pięćset, ale jeśli ludziom zależy na klubie, to cztery tysiące osób powinno się zebrać. Cena: 200 złotych. Dobrowolne wpłaty na konto dadzą niewiele, trzeba zaoferować coś w zamian. Stwórzmy karnety okolicznościowe, ładnie oprawione, z jakimś dopiskiem. Dla firmy, która wykonałaby to za darmo, byłaby to pewna promocja.

Niezależnie od tego, kto by ostatnio nie był właścicielem ŁKS, to problemy w klubie są ogromne.
Pamiętam, jak jeszcze drugiej lidze piłkarze strajkowali, że nie wyjdą na mecz ligowy. W ostatniej chwili przyszedł Goszczyński, zaproponował drużynie premie. Wyszli na boisko, zagrali. Wszyscy pamiętają, jak to za jego czasów było. Zespół grał w ekstraklasie, ale koszty utrzymania przerastały możliwości finansowe właściciela… Kiedyś biznesmeni wchodzili w futbol, nastawiając się na zarobek i zysk. To były czasy, kiedy wysoko był Sokół Pniewy i inne cuda niewidy. Kluby miały wtedy duże problemy, zwłaszcza te na Śląsku, które były finansowane przez kopalnie. Nam trafił się akurat Antoni Ptak. Może nie było przesadnie bogato, ale zawsze na czas. Jak prezes powiedział, że kasa będzie do 29., to była 27. To był jedyny okres mojej kariery w ŁKS, kiedy płacono na czas. Ptak wywiązywał się z tego, co mówił i przede wszystkim umiał liczyć. Jeżeli na coś nie było go stać, to mówił wprost: przepraszam, ale mnie nie stać.

Reklama

Kenig i Urbanowicz potrafią liczyć?
Podejrzewam, że nie… Wielu osobom wydaje się, że skoro w ekstraklasie jest hojny sponsor Canal Plus, to wystarczy do ekstraklasy się dostać i będzie z górki. Kluby, które grają w pierwszej lidze, często zapożyczają się na duże kwoty, żeby tylko wejść do elity, bo wtedy rozwiążą się wszystkie problemy. Bzdura! Wystarczy, że w ekstraklasie coś pójdzie nie tak i zaraz bierze się kolejne pożyczki. Spójrzmy na to, co dziś dzieje się z Odrą czy Polonią Bytom. Nie może być tak, że 70-80 procent budżetu klubu ekstraklasy stanowią wpływy z Canal Plus. Jeżeli nasza liga ma jakoś wyglądać, to proporcje powinny być odwrotne. Ja i tak uważam, że polski futbol ligowy jest przeszacowany finansowo. Zarobki są zdecydowanie zbyt duże, ale to efekt słabej podaży piłkarzy z dobrymi umiejętnościami. Nie ma w kim wybierać. Pokazują to proporcje liczby obcokrajowców do młodych polskich zawodników. Naszej młodzieży w ekstraklasie po prostu nie ma, ale to przez zaniedbanie szkolenia. Powstaje wiele szkół i akademii piłkarskich, do których bierze się tych, którzy mają bogatych rodziców. O budżecie akademii decydują składki rodziców i to, ile od takiego dziecka jesteś w stanie wyciągnąć. Nie patrzy się na umiejętności chłopaka, tylko zasobność portfela jego ojca. W większości akademii idzie się więc na ilość, a nie na jakość. Często jest tak, że talenty rodzą się w biednych rodzinach, gdzie rodziców nie stać na opłacanie treningów.

Jak to wygląda w Holandii? Bo po pobycie w Twente pisze pan pracę na temat młodzieży.
Roczny budżet Twente na młodzież wynosi milion euro. Każda grupa wiekowa liczy osiemnastu piłkarzy i trzech trenerów. Dzieciaki za nic nie płacą, na wszystko klub ma pieniądze. Jeżeli ktoś jest spoza Holandii – jak choćby bramkarz Filip Bednarek, który przeszedł przez sito selekcji – to mieszka w jednej z zaprzyjaźnionych z klubem rodzin. Wszystko znajduje się też w jednym budynku, bo na partnerze jest akademia, a na piętrze pierwszy zespół. Pierwsza od prawej jest szatnia najmłodszego rocznika, każda następna oznacza awans. Jak chłopcy zaczynają w klubie treningi, to od razu mają wspólny cel – iść szczebel po szczeblu, na samą górę. Świetna baza, siedem boisk treningowych, z czego jedno sztuczne, i wszystkie zadbane. I rzecz najważniejsza, czyli trenerzy. Większość z nich to byli piłkarze. Klub funduje im wyjazdy na seminaria, wszyscy muszą mieć skończone odpowiednie szkoły i kursy. Jeżeli któryś z zawodników chce po zakończeniu kariery zostać trenerem, Twente mu to umożliwia – opłaca szkolenia, wyjazdy na staże. To jest zupełnie inna filozofia, o której można rozmawiać godzinami.

Wszystkie drużyny, niezależnie od kategorii wiekowej, ćwiczą grę w jednym systemie. Holendrzy preferują ofensywny, techniczny, szybki futbol w ustawieniu 4-3-3. Od wielu lat trenuje tak i pierwszy zespół, i grupy młodzieżowe. Spytałem w klubie, co w sytuacji, gdy przychodzi nowy trener z inną filozofią gry. Powiedzieli, że każdy wybór szkoleniowca jest przemyślany i trener musi się dostosować do tej taktyki. To główny warunek kontraktu.

Strategia klubu. Pojęcie, które w Polsce nie istnieje.
Holendrzy mają plan opracowany od głównych punktów do najmniejszych szczegółów. Rozglądałem się po klubie i powiedziałem, że widzę, że tutaj piłkarzom niczego nie brakuje. Oni mówią, że najważniejsze jest, że jak pracownik przychodzi do pracy, to nie ma prawa na nic narzekać. Musi być komfort pracy, żeby chciało się do niej przychodzić. Jeżeli ktoś ma być efektywny, to musi mieć ku temu odpowiednie warunku. Jak oglądałem główny stadion, a wtedy zawaliła się trybuna i nie było wiadomo, czy zostanie dopuszczony na mecz z Benfiką, to administracja liczyła trzysta osób. Do którego pokoju bym nie zajrzał, to wszyscy życzliwie mnie witali, uśmiechali się. Podstawa u nich w pracy – zadowolenie. Zupełnie inaczej, niż u nas.

W Polsce jest tak, że jak przychodzi nowy trener, to prawie zawsze bierze ze sobą swoich asystentów. W Twente nie ma takiej możliwości. Jak przychodzi szkoleniowiec z zewnątrz, to asystentami zostają ludzie z klubu. Mają się uczyć i zbierać doświadczenie. To jest inwestycja. U nich się to sprawdza, u nas – ciężko powiedzieć. Każdy podczas negocjacji mówi, że weźmie swoich asystentów.

W klubie pracuje też Patrick Kluivert.
Od pół roku jest trenerem drugiego zespołu i bardzo blisko współpracuje z pierwszym szkoleniowcem. Twente na razie w niego inwestuje, szykuje go do samodzielnej pracy z pierwszym zespołem, ale dzieje się to bardzo powoli. Nie jest tak, jak u nas – dajmy chłopakowi szanse, może się wybije. Może. Kluivert, świetny zawodnik, trenerki na razie ma się uczyć. Jak już się nauczy, to wtedy z nim spróbujemy. Twente to czołowy w Holandii zespół, więc nie mogą tam sobie pozwolić na błędy, a już na pewno nie na zwykłą prowizorkę.

Andrzej Kuchar, właściciel Lechii, mówił, że zostawi Kafarskiego na stanowisku, bo jak popełnia błędy, to wyciąga wnioski i staje się lepszym trenerem. A to głupota wyszkolić trenera i go oddać konkurencji.
Dyrektor sportowy Twente powiedział mi ciekawą rzecz – jeżeli nie masz pełnego wpływu na zespół i nie możesz o wszystkim decydować, to przestajesz być trenerem. Prezes przychodzi do trenera i mówi: wiesz co, nie mamy pieniędzy, więc sprzedajemy czterech piłkarzy. A kogo dostanę w zamian? Nikogo, nie mamy pieniędzy. Jaki wpływ na kształt drużyny ma trener? Co on może wtedy zrobić? Namiastkę dobrej sytuacji, jak szkoleniowiec mógł się spełniać, mieliśmy niedawno w ŁKS.

To znaczy?
Wiele problemów w ŁKS zniknęło wraz z przyjściem Michała Probierza. Drużyna trenowała tam, gdzie chciał Michał i to on decydował o wszystkim, miał wpływ na każdy szczegół w klubie. Wyniki mówiły same za siebie… W Polsce mówi się: zły trener, dobry trener. Od czego zależy to, czy jesteś dobry? Tylko od wyników?

Jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz.
Niby tak. A jak trener miał bardzo ograniczone pole manewru i wpływ tylko na połowę rzeczy? Powiedzmy sobie szczerze, u nas szkoleniowcy mogą decydować o niewielu sprawach, zakres ich kompetencji jest bardzo ograniczony. W Holandii trener ma tak dobre warunki do pracy, że można stwierdzić, czy jest naprawdę dobry. Inna sprawa, że tam nie oceniają go po pół roku, tylko po dwóch latach.

Trener świadomy braku komfortu pracy głośno się temu nie sprzeciwi. Boi się walnąć pięścią w stół. Przykład z brzegu: Maciej Skorża.
Dokładnie. Czytałem ostatnio wywiad z Piotrkiem Świerczewskim – kontrowersyjnym gościem, który zawsze mówi to, co myśli – i stwierdził, że on w szkole trenerskiej niczego się nie nauczy. OK., jest tam wiele rzeczy do poprawy, sporo wad, ale nie przesadzajmy. Pamiętam, że mi najwięcej dawało to, co działo się po zajęciach. Siadaliśmy w pięciu przy piwie, wymienialiśmy uwagi, dzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami. Każdy się w ten sposób czegoś nauczył. Kiedyś jeździło się na dwudniowe kurso-konferencje, rozmawiało godzinami, a dziś o 16 jest koniec zajęć i wszyscy pędzą na pociąg.

Niedawno na spotkaniu trenerów ekstraklasy z Franciszkiem Smudą selekcjoner nie zabrał nawet głosu.
Na kurso-konferencjach Wojtek Łazarek i Antek Piechniczek zawsze mówią, że nie ma nic gorszego, jak będziemy mieli do siebie nawzajem pretensje i będziemy o tym opowiadali publicznie. Jeżeli mamy swoje spory, to załatwiajmy je między sobą. Chodzi o etykę zawodową. Boguś Baniak opowiadał, że jak miał zawał, to dzień później dziesięciu trenerów dzwoniło do klubu z pytaniem, czy mogliby zająć w Warcie jego miejsce. Takie czasy.

W ŁKS dołki pod panem kopał Grzegorz Wesołowski.
Nie wracajmy już do tego. Wyciągnąłem z tamtego okresu wnioski.

Jakie?
Kiedyś myślałem, że w tym środowisku można ufać innym i liczyć, że jak komuś pomogłeś, to i on pomoże tobie. Ł»ycie okazało się brutalne. Ale nauczyłem się jednego – jak obejmę nowy zespół i będę sobie dobierał asystenta, to wezmę takiego bez licencji UEFA PRO i najlepiej bez większych ambicji (śmiech). Może chociaż wtedy, jak powinie mi się noga, to nie będzie przebierał nogami?

Ł»eby asystent trenera nie przychodził na treningi z łopatą?
Właśnie. Człowiek myśli, że jak zna się z kimś wiele lat i nic niespodziewanego przytrafić mu się nie może, to akurat życie zaskakuje. Tych, którzy czekają aż powinie ci się noga, jest mnóstwo. To, komu może ufać, pokazuje życie. Jak pierwszy trener podaje się do dymisji, a wraz z nim jego asystenci – w porządku. Probierz dobrał sobie takich ludzi, że co by się nie działo, to oni pójdą za nim. Jak odchodzą, to wszyscy.

Dobrze miał też Smuda z Bajorem.
Swego czasu dobry układ miał Paweł Janas, dziś jeszcze Orest Lenczyk. Tam nie ma niesnasek.

Dzisiaj Marcin Mięciel jedzie z ostro z Ryszardem Tarasiewiczem, że świadomie rozwalił ŁKS. Dzwoniliśmy do samego trenera, ale od tygodnia ma wyłączony telefon.
W klubach, w których są duże problemy, konflikty są nieuniknione. Tym bardziej, że w ŁKS był to problem „nie stać nas, oszczędzamy”. Dzisiaj możemy spekulować – ten powiedział coś na tego, a ten na tego. Mogło być tak, że decyzję o przesunięciu tylu piłkarzy do Młodej Ekstraklasy podjął ktoś inny, a zasłonił się autorytetem trenera. Dlaczego Mięciel dopiero teraz powiedział, co mu leży na sercu? Nikt nie chce wziąć na siebie pełnej odpowiedzialności.

Jak pan był trenerem ŁKS, co chwila panem rzucano – odchodził pan i wracał. Czuł się pan popychadłem?
Nie. Chciałem być trenerem, który ma w klubie wpływ na pewne rzeczy. Miała miejsce sytuacja, że w klubie poprosili mnie, żebym publicznie opowiedział się za daną opcją polityczną, bo jak ci ludzie wejdą, to nam pomogą. Jak chcecie, to się w to bawcie, ale mnie zostawcie w spokoju. W innym przypadku, gdy utrzymaliśmy się w lidze, dostałem zapewnienie, że z klubu nikt nie odejdzie. Wracam po urlopie, przychodzę na pierwszy trening… Arifović? Nie ma, sprzedany. Szczot? Nie ma, sprzedany. Mila? Sprzedany. Mysona? To samo. Zaczęła się runda, a my obudziliśmy się z ręką w nocniku. Dobre kontakty z dyrektorem sportowym i prezesem zamieniły się w jakieś chore relacje. Jeden na drugiego patrzył wilkiem. Chwilę wcześniej miałem podpisać kontrakt z Polonią, byłem już po rozmowach u Wojciechowskiego. Ale skoro w ŁKS, do którego czułem ogromny sentyment, coś mi obiecali, to słowa pewnie dotrzymają. Nie dotrzymali. Ł»ałuję tego do dziś.

W ŁKS pracował pan z Paulinho. Czuję, że pan tylko czekał aż o niego zapytam.
I tutaj mam do was wielki żal, wysyłałem do was w tej sprawie maile. Lubię krytykę, ale krytykę konstruktywną. Jak ktoś mi wytyka błędy, to potrafię się do nich przyznać. Nie jestem najmądrzejszy. Wiem, że Weszło ma mocne riposty, ale posądziłem was o brak rzetelności. Komuś nie chciało się sprawdzić pewnych rzeczy, poszło na szybkiego. Kto wtedy był trenerem? Chojnacki. To dawaj go! Kilka dni wcześniej wyszedłem ze szpitala, byłem po zawale. Przeczytałem ten tekst i znowu źle się poczułem. Ludzie pewnie pomyśleli, że nie dość, że Chojnacki ma problemy zdrowotne, to jeszcze trener-nieudacznik. Jak przejąłem zespół, to Paulinho u mnie grał. Chłopak zdolny, ale miał jeden mankament. Jeden go popchnął, to on zaraz płakał. Drugi go dotknął, to on chce zmianę. Innym razem myślałem, że nogę mu urwali, a tak naprawdę to nic się nie stało. Na odejście Paulinho nie miałem żadnego wpływu – właściciel z Litwy przyszedł, zabrał go. I tyle. Ale dla mnie lepszy był Juca, mnóstwo miał asyst.

Meczów w ekstraklasie rozegrał pan tyle, że pewnie wszystkie się już panu mieszają. 452 – piękna liczba, najwyższa w historii. Tylko sukcesów nie było w ogóle.
Jak przychodziłem do ŁKS, grali tu Tomaszewski, Miłoszewicz, Dziuba. Świetni piłkarze. Powinny być wielkie sukcesy, a byliśmy ligowym średniakiem. Nie pomógł nawet trener Jezierski, którego gdzie by się wtedy nie zatrudniło, to zgarniał tytuły. Wszędzie, tylko nie tutaj. Ciągle czegoś brakowało. Był moment, że mieliśmy dziewięciu reprezentantów kraju, różnych kategorii wiekowych, ale to i tak nie wystarczyło.

U śp. trenera Jezierskiego treningi były mordercze.
W tamtych czasach to była norma. Każdy trener z tamtej epoki dawał potężny wycisk. Spójrzmy dziś na tabelę ekstraklasy – kto jest trenerem lidera? To tylko pokazuje, że tamte metody przynoszą efekty nawet dziś. Proste formy często dają o wiele więcej, niż jakieś przeróżnie urozmaicone zajęcia. Wtedy zawodnicy byli lepiej przygotowani na wysokie obciążenia, mniej było kontuzji. Inna sprawa, że rozgrywało się mniej spotkań. Jak była przerwa na kadrę, to dwa tygodnie zajęć po dwa razy dziennie. Wszyscy czekali na mecz. Ale myślę, że mieliśmy wtedy bardziej wydolne organizmy.

Odpowiednio zahartowane na zgrupowaniach. Wie pan, co mam na myśli.
Wiem. Dzisiaj, jak się jedzie do Spały, to jest dziesięć knajp. Wtedy była jedna – „Pod Krasnalami”. Wystarczyło wyjść, to wszyscy o wszystkim od razu wiedzieli. W Łodzi też lepiej nie było, po 22 na ulicach żywej duszy nie było.

Nie wychodziliście, tylko siedzieliście w pokojach. Oczywiste.
(śmiech) Piłkarz musiał pamiętać wtedy o pięciu zasadach: kiedy, gdzie, z kim i ile. I piąta, najważniejsza – nie dać się złapać. Może nie wypada mi tego mówić, ale tak rzeczywiście było. Cóż, aniołem nie byłem, a pomysły przychodziły do głowy różne.

Na zgrupowaniu w Spale wracaliście do hotelu oknem, ale wtedy akurat daliście się złapać.
To był mój pierwszy prawdziwy obóz, akurat wylądowałem w czteroosobowym pokoju. Z Dziubą, Tomaszewskim i śp. Miłoszewiczem. Chłopaki wpadli na pomysł, żeby gdzieś wyskoczyć. To były czasy, że jak tacy piłkarze pojawili się gdzieś na mieście, to od razu był telefon. Chłopakom zdarzyła się wpadka, musieli wyjechać ze zgrupowania. Dla mnie, choć mówię to półżartem, była to dobra wiadomość. Wcześniej ścieliłem wszystkim łóżka, jako jedyny sprzątałem, ciągle mnie gonili… Nieraz było tak, że zespół szedł na imprezę, porządnie się zabawił, a rano na trening. I co to za trening, jak nikomu nic dobrego nie przynosił. Na zajęciach byliśmy niekonsekwentni, mało zdeterminowani. To był nasz główny problem. Mieliśmy zawodników, którzy lubili się bawić. Poniedziałek, wtorek, środa, dzień przed meczem. Im było wszystko jedno.

Dzień później mecz na totalnej bani.
Umiejętności były, ale to nie wystarczało. Przy niesportowym trybie życia w drugiej połowie lat 80. nie dało się pewnych spraw przeskoczyć. No, i my akurat nie wiedzieliśmy ani kiedy, ani gdzie, ani ile.

Jak się kamuflowaliście przed trenerami?
Sporo afer wyszło na jaw. Jedna skończyła się tym, że jechaliśmy po chłopaków na komendę.

Co się stało?
Dwóch chłopaków skoczyło na miasto, na piwko. Kilka chwil wcześniej koło Grand Hotelu była jakaś zadyma, ktoś kogoś obrabował. Poszło szybkie zgłoszenie, przyjechała policja i zobaczyła dwóch gości w dwuznacznej sytuacji, którzy się kłócili i szarpali. To byli ci od nas, akurat o coś się pokłócili. Podjechali do nich, poprosili o wylegitymowanie, a że ci czuli się wielkimi piłkarzami, to ich zwyzywali. Jeden podszedł, złapał policjanta za mundur: „Co ty, kurwa, sierżant jesteś? To ja cię degraduję!”. Wzięli ich na komendę, ja jako kapitan zespołu odebrałem telefon z komisariatu. Trzeba było dzwonić do trenera, powiedzieć, że „przypadkowo” zatrzymali dwóch od nas. Trener chwilę pomyślał i mówi: „Proszę ich traktować, jak normalnych obywateli”.

Powiedział pan wcześniej, że dziś zarobki wśród zawodników są zdecydowanie za wysokie. Czy piłkarz, który rozegrał najwięcej spotkań w historii naszej ligi, może teraz powiedzieć, że zarobił tyle, że nie musi dziś iść do pracy?
Nie. Znajomi czasem mówią: Marek, gdybyś ty urodził się w Anglii, to byłbyś ustawiony na całe życie. Ale takie to były czasy, nikt tego nie wybierał. Przez dwa lata, od 1978 do 1980 roku, można było mieć pięciokrotność średniej krajowej pensji. Dobre pieniądze. Zaraz potem stan wojenny, najtrudniejszy ośmioletni okres. Byliśmy tylko na stypendiach. Jak pojechałem do Grecji i miałem nadzieję, że trochę zarobię, to klub nie zapłacił za mnie Centralnemu Ośrodkowi Sportu i zaraz potem musiałem wracać.

Opłacało się grać wtedy w piłkę?
Tak, bo mieliśmy inne dobra. Kluby nie zawsze płaciły pieniędzmi, czasami „w naturze”. Pamiętam, jak dostałem przydział na mieszkanie. Gdy kończył mi się kontrakt, to otrzymałem możliwość zamiany mieszkania na większe. Na takie, które dziś można kupić za 300 tysięcy złotych. Innym razem dostałem talon na samochód, na Malucha, który kosztował dziewięć tysięcy. Mogłem go kupić, wyjechać i wziąć za niego dwa razy więcej. We wszystkich klubach pierwszej ligi zarabiało się podobne kwoty, tylko na Śląsku było najlepiej. Tam obowiązywała Karta Górnicza, piłkarze mieli więcej przywilejów.

Wielu wybitnych niegdyś zawodników wszystko wydawało na bieżące życie, dziś muszą pracować za tysiąc trzysta złotych.
Znam kilku piłkarzy, którzy byli znacznie lepsi ode mnie, a dziś mają ogromne problemy. Ł»yli z dnia na dzień. Myśleli, że skoro coś jest dzisiaj, to będzie też jutro.

A pan?
Ł»ona była zapobiegawcza, trzeźwo myślała, jak tym wszystkim pokierować. Zdawała sobie sprawę, że grać w piłkę wiecznie nie będę. Inni wychodzili z założenia – łatwo przyszło, łatwo poszło. Powiem szczerze, że sądziłem, że będę grał krócej, więc zawczasu myślałem o przyszłości. Wiedziałem, że zostanę przy piłce, więc zrobiłem kurs na sędziego. Zainspirowała mnie historia Wojtka Rudego, który jak tylko skończył przygodę z futbolem, wziął się za gwizdanie. Jemu, byłemu piłkarzowi, było łatwiej. Zwłaszcza, że trzeba było przejść kilka szczebli.

Sędziował pan po zakończeniu kariery?
Nie, jeszcze w trakcie. Nie wiedziałem, co będzie dalej ze mną, więc wziąłem się za sędziowanie. Ludzie mówili: Chojnacki, 32 lata, stary już jest. A ja grałem jeszcze sześć lat później! Ł»eby zostać arbitrem, to trzeba się za to wziąć w wieku 24 lat. Nie miałem takiej możliwości. Akurat, jak kończyłem karierę, już sędziowałem, to śp. Ryszard Kulesza dopiął swego i otworzył szkołę trenerską. Łatwiejsza droga dla tych, którzy nie poszli na studia. Zgłosiło się mnóstwo ludzi, więc była selekcja. Ja, wciąż piłkarz, dostałem się bez problemów.

A długo pan sędziował?
Jeden sezon. Byłem arbitrem próbnym – turnieje, rozgrywki juniorów, mecze dzieciaków. Do dzisiaj mam strój sędziowski i gwizdek FOX, który kupiłem od Jacka Ł»ałoby, kierownika ŁKS. Myślałem, że przez resztę życia będę sędzią. Zostałem trenerem.

Rozmawiał PIOTR TOMASIK

Najnowsze

Anglia

Nie jest łatwo w ostatnim czasie być kibicem Manchesteru United

Piotr Rzepecki
5
Nie jest łatwo w ostatnim czasie być kibicem Manchesteru United

Komentarze

0 komentarzy

Loading...